Scribo

Scribo, po polsku – pisarczyk; tym właśnie chcę się tutaj zajmować. Zadanie jest teoretycznie proste: sięgam na półkę po książkę (jedną z ponad półtoratysiąca), otwieram ją, wybieram fragment tekstu (cytat) i rozmyślając nad nim, przelewam na wirtualny papier swoje refleksje. W rzeczywistości istnieje jednak problem braku czasu spotęgowany ślamazarnością pisarczyka, który szybko czyta i – niestety – bardzo powoli pisze. Najlepszym na to dowodem jest ten właśnie tekst zrodzony w ogromnych, długotrwałych bólach.

Na zdjęciu widzisz pisarczyka, człowieka w sile wieku, wydmuchującego dym z e-papierosa i pozującego do zdjęcia z e-kamerki. Spróbuję teraz powiedzieć o nim coś , czego z fotografii raczej nie da się wyczytać.  Simul dictum, simul factum.

Od narodzin nasiąkał atmosferą małego miasteczka, położonego w byłym zaborze austriackim pomiędzy Krakowem i Nowym Targiem. Prababcia Anna, będąc wdową mającą na wychowaniu czwórkę dzieci (Stefcię, Stasia, Antosię i Jędrusia), potrafiła jeszcze za czasów Franciszka Józefa wybudować spory dom nieopodal rynku, w którym wiele lat później przyszedł na świat nasz scribo.  Jej synowie zamieszkali w okresie międzywojennym we wschodniej Polsce – w Stanisławowie i Baranowiczach. Po 17 września 1939 r. ten, który miał zakład krawiecki, przez Workutę, Iran, Irak, Palestynę, Włochy i Anglię wrócił do rodzinnego miasteczka; nauczyciel (oficer rezerwy WP) trafił do obozu w Starobielsku, a stamtąd powędrował prościutko przed oblicze Stwórcy, po strzale w potylicę, wykonanym przez bandytę z jak najbardziej legalnej  sowieckiej służby państwowej o nazwie NKWD. Ich siostry – jak przystało na prawdziwe kobiety tamtych czasów – powiły dziewiątkę maluchów.  Stefcia: Rózię, Stasia, Jędrusia i Józusia, a Antośka: Kazka, Jankę, Hankę, Adasia i Marysię.

Józef, dziadek pisarczyka, był nie byle jakim powroźnikiem. Oprócz sznurków codziennego użytku, potrafił pleść delikatne, mięciutkie hamaki i kręcić potężne, mocne i grube liny okrętowe. Jego żona – Stefania, która pracowała wyłącznie w domu i na swoim polu, zgodziła się wydać swoją córkę za Jana. Z tego związku przyszedł na świat pisarczyk, któremu na chrzcie nadano imię Krzyś, choć zgodnie z planem Bożym powinien być Kajtuś. Jego drugi dziadek o imieniu Jan był szewcem, utrzymującym się głównie z pracy dla Bidnego Szewca, zaś babcia Emilia – podobnie jak Stefania – prowadziła dom. Oprócz Jana mieli jeszcze Milę, Anusię, Józię i Władka. Andrzej – brat mamy i Mila – siostra taty, trzymali pisarczyka do chrztu.

Kajtek, który na życzenie mamy i za zgodą taty został Krzyśkiem, przepisowo pokończył szkoły w rodzinnym mieście, ucząc się przy okazji gry w chłopa, klasy, noże, cyrkę, palanta i kwadraty. Dowiedział się też na czym polega rzut przez ramię, rolada, biodro, wózkowanie, mostkowanie i suples; poczuł też jak miękka może być mata zapaśnicza; nauczył się nieźle kopać piłkę, gry na fortepianie i ulubionym instrumencie – gitarze (trochę później – banjo). Całą tę wiedzę i umiejętności zabrał z małego miasteczka do Wrocławia, gdzie najpierw spotkał kochaną do dziś Ewę (Ach! Co to był za ślub – śpiewał w LO), a dopiero potem, na zakończenie studiów, napisał  pracę poświęconą prawdopodobieństwu spójności grafów losowych, zatytułowaną Drzewa losowe (i właśnie w tym  miejscu Stefan Kisielewski mógłby zadać pytanie: zgadnij koteczku jaką otrzymał ocenę?).

Naładadowany energią, wiedzą i czym tam jeszcze, wrócił pisarczyk na stare śnieci, by w miasteczku nieopodal podjąć pierwszą poważną, zawodową robotę. Spotkał tu rówiesników, z kórymi rok później założyli Solidarność; sam powołał do życia lokalny Klub Inteligencji Katolickiej; był gościem I Krajowego Zjazdu Solidarności w Gdańsku-Oliwie, a potem (UWAGA! UWAGA! – to należy powtarzać szeptem!) działał w podziemiu, w związku z czym był śledzony przez SB i inwigilowany przez ludzi, których uważał za przyjaciół (dowiedział się o tym, gdy powstał Instytut Pamięci Narodowej). Na świat przyszły dzieci: Jacek (82) i Marta (85). Biedna Ewa – cały dom miała na głowie, podobnie zresztą jak niegdyś babcie Stefania i Emilia. On zaś działał: zaproszono go do Małopolskiego Komitetu Obywatelskiego, organizował Biuro Wyborcze w rodzinnym mieście, założył lokalną gazetę (przez jakiś czas wydawał też prywatną), potem lokalny Komitet Obywatelski, został radnym, był nawet przez pewien czas członkiem Zarządu Miasta, kandydował na burmistrza i do Sejmu z ramieniua UPR-u. Dawno już nie pracował w pierwszej firmie – zaczął uczyć matematyki, informatyki i dorywczo muzyki. STOP! STOP! STOP!

Dzisiaj pisarczyk wciąż działa (choćby tutaj) i każdego dnia dziękuje Panu Bogu w Trójcy Jedynemu za ogrom łask, którymi go obdarowuje każdego dnia przy pośrednictwie NMP Pośredniczki Wszystkich Łask Bożych, przede wszystkim zaś za cudowną Ewę, dzielną kobietę, pełną mocy, dobroci i miłości, która urodziła i wychowała dwójkę kochanych, choć wciąż jeszcze krnąbrnych dzieci. Jego marzeniem jest… (zgadnij koteczku, co?).

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.