Ewa

W moim osobistym przypadku jest tak, że opisując historię odkrycia i przylgnięcia do Mszy św. wszech czasów będę często używała pierwszej osoby liczby mnogiej, a to z prostego powodu: odczucia, decyzje i podejmowane działania związane z tym tematem są w większości wypadków wspólne dla mojego Męża, zwanego tu Krzysiem, i dla mnie.

Wszystko zaczęło się około pięć lat temu. Bywało wtedy często tak, że po wyjściu z kościoła po Mszy św. (novus ordo) byliśmy, jakby to powiedzieć, wzburzeni… Kapłan, sprawiający wrażenie urzędnika, względnie konferansjera, który próbuje przedstawić się wiernym w możliwie atrakcyjny sposób; nakłanianie wiernych do przyjmowania Komunii św. na stojąco; wątpliwej jakości repertuar piosenkarski Scholi czy Grupy Oazowej, mający uświetnić liturgię; no i pośpiech, pośpiech skutkujący tym, że wierni nie mają w ogóle możliwości przeżycia duchowego choćby najważniejszej części Mszy św., jaką jest Przeistoczenie.

Czuliśmy, że trzeba coś zrobić. Krzysiu, który jest człowiekiem czynu, zaczął szukać. I tak znaleźliśmy się w kościele św. Krzyża w Krakowie na pierwszej, po około czterdziestu latach, Mszy św. w rycie przedsoborowym, tzw. trydenckiej. Od razu wiedzieliśmy, że to jest to, czego szukaliśmy.

Moje pierwsze wrażenie było… olśniewające (nie wiem czy ktoś czytający te słowa też miał podobne wrażenie przy pierwszym kontakcie z Mszą św. trydencką). C i s z a podczas kanonu. Pełna majestatu celebracja. Chorał gregoriański. Kapłan i ministranci głęboko pochyleni przed ołtarzem. Wierni skupieni i pogrążeni w modlitwie. Tak zapamiętałam tę pierwszą Mszę św. Oczywiście nie ogarniałam przebiegu liturgii; wprawdzie miałam ze sobą mszalik, ale nie wiedziałam, w której części Mszy jesteśmy, kiedy uklęknąć, wstać itp. (chyba bliskie to jest wszystkim „początkującym”?)

I tak to się zaczęło. Zaczęłam czytać, czytać, czytać. Głównie wielkich świętych Kościoła Katolickiego: św. Augustyna, św. Franciszka Salezego, św. Alfonsa Liguoriego, św. Ignacego Loyollę. Z rosnącym zachwytem odkrywałam, to co było dobrze znane naszym rodzicom, dziadkom, pradziadkom i wielu, wielu wcześniejszym pokoleniom (a co nam, wychowanym w duchu SWII i novus ordo, zostało „przysłonięte”): czym jest Ofiara Mszy świętej – jakie niepojęte cuda i tajemnice zawiera w sobie; bogactwo i piękno modlitw Kościoła na każdy okres liturgiczny ; głęboką symbolikę poszczególnych czynności liturgicznych itd. itd.

Oczywiście, tym co jest zauważalne na pierwszy rzut oka dla każdego, kto pierwszy raz znajdzie się na Mszy św. wg rytu rzymskiego to kapłan odprawiający Mszę przodem do ołtarza, no i język liturgii, którym jest łacina. I tu często słyszymy argument: „A, nie pójdę na taką Mszę, bo nic nie zrozumiem”. A przecież łacina to święty język Kościoła; język martwy, który dawno wyszedł z użycia, nie potoczny, jakim posługujemy się na co dzień, a przez to mający charakter świętości, dostojności i tajemniczości. Tylko taki język przystoi najświętszym czynnościom, bo chroni głębię tajemnicy ołtarza przed profanacją. Słowa kanonu wymawiane szeptem przez kapłana – najświętsze słowa po tej stronie nieba, sprowadzające Chrystusa na ołtarz – muszą być wypowiadane w języku majestatycznym i pełnym namaszczenia. Jeśli chodzi o orientację kapłana w stronę krzyża ołtarzowego (a nie tyłem do niego, jak to jest w „nowej” Mszy św.) – no cóż, to chyba nie wymaga żadnego komentarza. Jak można wielbić Boga i oddawać Mu cześć stojąc do Niego tyłem. To jest detronizacja Boga, a ubóstwienie człowieka.

To zaledwie kilka krótkich refleksji mówiących o mojej miłości do Mszy św. wszech czasów. Podsumowałabym je tak: jeśli ktoś raz zaczerpnął wody z czystego, nieskalanego źródła i skosztował jej, nie sięgnie już więcej po wodę skażoną. Nie da się. Po prostu się nie da!

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.